Przedburze

Stanisław Worcell

Stanisław Worcell

1799-1857, hrabia, działacz polityczny, publicysta.

Któż z nas nie pamięta owych lat posuchy, którymi dopust Boży nawiedza czasem sielskich gospodarzy naszych?

Stanisław Worcell

1799-1857, hrabia, działacz polityczny, publicysta.

Ubiegły dnie i tygodnie, a kropla deszczu nie kapnęła; co ranek mgły rozścielone poziomo, pajęczyny pozaczepiane u płotów i roślin, zwiastują trwałą, skwarną pogodę. Bujne zasiewy, zżółkłe przed czasem, z dnia na dzień rzedną i marnieją; polski nasz czarnoziem pęka głębokimi rozpadlinami, jakby roztwierał usta spalone gorączką, łaknące kroplistej ochłody; bydło na tłoce wydeptanej, nagiej, dyszy głodem i znojem, a stroskany gospodarz wytęża ucho i oko, czy kogut nie zapieje na odmianę, czy brak rosy lub poziomy lot jaskółki nie wywróży pożądanego, upragnionego deszczu.

Lecz oto, w sam upał południa, na wyiskrzonym podniebiu, wypłynął skądś drobny szaro-czerwonawy obłoczek – niby posterunek wysunięty przed czoło bojowego szyku; wnet jakby na hasło dane przezeń, kłębią się chmury, pędząc szerokimi warstwy – w przeciwnych sobie kierunkach, te dołem, owe górą, te od zachodu, tamte ku zachodowi; zmierzcha się coraz ciemniej, tylko kiedy niekiedy przelotna błyskawica rozrywa ognistym wężem i oświetla na mgnienie oka bałwany chmur spiętrzone a sine; ptastwo spłoszone przeczuciem odlatuje żeru, tuli się po gniazdach; bydło rycząc pędzi z pastwiska ku oborze.

Wtem świsnął zimny wicher, jakby z podziemnych szczelin, i w słup wysoki zakłębił kurzawą; drzewa uderzyły pokłonem, grzmot przeciągły, z razu daleki, pękł piorunem tuż w pobliżu: całe obejście w jaskrawej światłości – ściany zadrżały, brzęknęły szyby, dzieci krzyknęły, matka bieży na podwórko wynosząc wianki poświęcane na ołtarzu, a gospodarz zbladł i oko utopił w chmurach, jakby chciał ich wnętrze wzrokiem zbadać, rozszarpać, i półgłosem powtarza przebóg! co przed nami?

I znowu ciemno, niby cisza, znowu żaden listek nie drga na drzewie; tylko w chmurach szum głuchy, niby hurkot przesypywanych kamieni: kropla deszczu nie kapnęła, ziarnko gradu nie prysło, – ani to jeszcze nie burza, ani już pogoda, ale chwila pośrednia między obiema, chwila krótka, znikoma, chwila dręcząca niepewnością, niepokojem, trwogą – słowem: Przedburze.

Przedburze! – oto obecny stan polityki europejskiej[1], czy zważymy chmary moskiewskie zaciemniające polską ziemicę – czy bankructwo Austrii wrzucającej ostatni grosz fiskalnej grabieży finansowego oszustwa w bezdenną studnię coraz liczniejszego żołdactwa; czy zważymy pruskie parlamentarskie majaki, obok pożyczonych milionów, rozsypywanych na zmobilizowanie landwery, na opatrzenie twierdz, jakoby w wilię nieuchronnej a długiej i niebezpiecznej wojny; czy na koniec zważymy z jednej strony stutysięczną załogę paryską, z drugiej rozruchy w Turcji europejskiej, wybuchające codziennie, choć co dzień tłumione; zaprawdę, jeżeli zważymy to wszystko, możemyż uwierzyć w powolne ukołysanie, uśpienie i zamordowanie w śpiączki powalonej rewolucji – możemyż uwierzyć w pozorną spokojność, przeto, że działa jeszcze nie ryknęły, przeto, że krew teraz nie pluszcze na bojowisku. Na zachodzie kipiąca przyszłość, na wschodzie dążność nieorzeczona, rozżarzona zewnętrznymi podmuchami, w środku cały ogrom materialnych sił i zasobów zmasowany olbrzymim, prawie rozpaczliwym wytężeniem – jestże to prawda, czy raczej oczywiste Przedburze, zwiastun nawałnicy strasznej a nieuchronnej?

Przeciw komuż taka gotowość, takie przybory? Jakież to dynastyczne albo terytorialne kwestie, jakaż sprzeczność powszednich interesów zmąciły spokojność świata? Czy może spór Niemiec z Danią umorzony właśnie zawartym traktatem[2], czy rywalizacja Prus z Austrią o prym nad Niemcami? – Bajka, blichtr wierutny. Wszystkie rządy, wszystkie reakcje podpisały jednobrzmiący cyrograf na zatratę wolności, podpisały go nie krwią własną, ale krwią serdeczną ludów swoich, kapiącą z ich rąk bratobójczych. Wszystkich związała szeroka solidarność zbrodni. Pomiędzy nimi nie ma i nie może być żadnego pojedynczego wybryku, żadnej pojedynczej, na własną rękę czynności. Zjazd warszawski[3] to nie kongres, nie protokół dyplomatycznych układów, ale po prostu dorywcza narada wojenna. Wódz zapytał o zdanie po starszeństwie, po kolei; – wymiarkował, gdzie kogo użyć, rozdał wszystkim stanowcze rozkazy, skinął ręką – i każdy podskoczył na wyznaczone stanowisko.

Lecz zawsze pozostaje pytanie, gdzie nieprzyjaciel? Wszakże go nie widno: że być musi, że silny, że niebezpieczny, dowodzą olbrzymie przygotowań rozmiary, dowodzi obawa, niedowierzanie i widoczna niepochopność reakcji do jawnego wręcz wystąpienia.

Tym jej nieprzyjacielem jest demokratyzm; – nie dość, że dziś wszędzie powalony, że zdeptany, trzeba by jeszcze wykorzenić go, wyżyłować z umysłu i duszy człowieczeństwa. Mniejsza, że on warunkiem postępu, że nieodzownym życia objawem, że w ogóle czasu nieujęty jak dźwięk, jak promień, że walka z nim to walka ze słońcem: mniejsza o to wszystko, byle światło zaćmić, choćby wzruszonym tumanem brudnej kurzawy, byle do jutra, byle na chwilę – reszta się znajdzie, reszta potem: o dalekie następstwa, o logiczność nie pytaj reakcji, jej taktyką zyskać czas, obecność zdobyć albo ukraść.

Dziwna to anomalia w tej doraźności, w tej polityce, że tak rzeknę, podręcznej. Choć cel reakcji ostatecznie niemożliwy, nielogiczny, przecież jej postępowanie wydaje się praktycznym i wyrozumowanym; przeto tylko, że wypływa z obecnej chwili, że dotyczy samych widzialnych, namacalnych stosunków, że zaradza z dnia na dzień, choć tylko powierzchownie i tymczasowo.

Wszakże wszelki ciąg działalności ludzkiej, złej czy dobrej, ma w samym sobie wewnętrzną, nieprzepartą logikę, wedle której rad nie rad postępować musi; każdy krok postawiony jest zarazem skutkiem i przyczyną, wynika z poprzednich, wiedzie do następnych; z jednej popełnionej zbrodni możesz poniekąd odgadnąć całą skażoną przeszłość zbrodniarza i wywróżyć mu śmierć przedwczesną i haniebną.

Ten mus, jakby fatum starożytnych, przygniata reakcję. Już ona wszędzie zatarła na swym czole miejscowe, rodzime piętna; pasożytna, zmierzwiona, stała się wszędzie kosmopolitycznym sekciarstwem. Poczęta obłudą, urósłszy bezprawiem, musi żyć przemocą, oddychać oszczerstwem. Jej orężem – stan oblężenia, jej siłą – kłamliwa socjalizmu obawa, roztrąbiona na cztery wiatry, istny strachopłód szarego końca gawiedzi, przez to tylko reakcyjnej, że otumaniona i ślepa.

Stan oblężenia i strachopłód socjalizmu, oto siła i mądrość reakcyjnej polityki. Pierwszym ona chwyta miasta i kraje jakby w żelazne rozpalone kleszcze; drugim obałamuca opinię i mydli wzrok publicznemu sumieniu.

Stan oblężenia w czasie pokoju! – dziwoląg bez płci i barwy. Legalizować bezprawie, rozbój i grabież, niby dla większego bezpieczeństwa osób i własności, nie jestże bezczelnym szyderstwem z Boga i ludzi?

W epokach podobnych obecnej, nieraz brzmienie wyrazu potępia lub zbawia, bo pęd mknących wypadków nie zostawia dość czasu orzeczeniom i definicjom.

Przed dwoma laty, demokratyzm zwycięski i wszechwładny, znosząc karę śmierci, przebaczając wrogom, broniąc własności swych nieprzyjaciół, okazał się tak zacnym i wspaniałomyślnym, a nawet tak niewinnym i dobrodusznym, że jeżeli wiele zarzucić by można ówczesnej jego polityce, moralność pozostała nieskazitelną. Jakże rozbudzić przeciw niemu oburzenie i nienawiść?

Reakcja znalazła na to sposób; ochłonąwszy z przestrachu podszywa się pod rewolucję, wielbi ją kłamliwie, aby zdradzić czym prędzej. Wolność, Braterstwo, Demokratyzm, były to wyrazy już uświęcone w opinii, niepodobna je zahaczyć i obryzgać błotem. Pozostawał socjalizm, wyraz cząstkowy, oznaczający jedną tylko demokratyzmu stronę, a że mniej orzeczony, mniej powszechnie rozumiany, łatwiej przeto walić nań całe brzemiona oszczerstw i kłamstw bezczelnych; wszakże co padnie na szczegół, zaszkodzi ogółowi, co zohydzi i spotwarzy socjalizm, pójdzie na karb demokratyzmu.

Pod takim to hasłem strębuje monarchizm reakcyjną obławę, już nie tylko przeciw demokratyzmowi, ale przeciw wszelkiej samowiedzy ludzkiej, przeciw wszelkim jakimkolwiek objawom narodowości i ducha, a gawiedź zaślepiona wrzeszczy wszędzie na całe gardło „hajże na socjalizm!

Skoncypowane więc hasło, siły materialne w pogotowiu, czas działania nie może odroczyć się na długo.

Jako pierwszy akt wystąpiła pacyfikacja Polski, Węgier, Włoch i Niemiec. Pacyfikacja jest to rozpięcie ludów na madejowych łożach męczeństwa, aby je skalpować dowolnie a wygodnie, i w drgających trzewach powyrywać, powypalać wszelkie zarody demokratyzmu, niepodległości i jakiej bądź samowiedzy.

Na drugi akt przypada pacyfikacja Francji; głównym ku temu warunkiem przywrócenie tronu, a przy tym wytrawienie i wyniszczenie żywotności narodu; skrępowanie go zewnątrz i wewnątrz tak, aby mu odjąć nadal chętkę i możliwość inicjatywy rewolucyjnej. Nie dość więc królewskości lipcowej[4], nie dość takiej, jaką była pierwsza restauracja Burbonów, boć obie nie umiały przeszkodzić rewolucji: trzeba czegoś więcej, trzeba na zewnątrz większego poniżenia i zwątlenia, wewnątrz silniejszego przytłumienia narodowego ducha, zubożeniem, demoralizacją i podziałem społeczeństwa na rozbratane i nienawidzące się warstwy: jednym słowem trzeba królewskości opartej na jakiejkolwiek arystokracji, byle potężniejszej niż przedtem, byle zdolnej znędznieć lud i okiełznać go wędzidłem materialnej i moralnej przewagi.

Gdyby to dokonanym być mogło, wtedy nastąpiłby akt trzeci, akt zapełnienia bezdennej otchłani bankructw rządowych, akt wzajemnych obliczeń i wynagrodzeń, akt opłacenia morderców, zdrajców i szpiegów za zdrady i krew przelewaną usłużnie, słowem akt żniwa reakcyjnego zasiewu.

Lecz na to niczym teraźniejsze miliardy, jak wyciskane tak roztrwaniane natychmiast, tym bardziej, że wtedy wystąpiłaby Moskwa, wobec wszystkich, jako główny i nieubłagany wierzyciel.

Otóż te głody, te pretensje, te potrzeby, te długi teraźniejsze i przyszłe, nie mają ani mieć mogą innego zasycenia, innej hipoteki, okrom rozbioru Turcji.

Takie są zamiary reakcji europejskiej, a raczej fatalna kolej, z której ona ani wyboczyć nie może, ani zatrzymać się na niej. Wszakże i to pewna, że nie dobieży do kresu, bo ten kres niemożliwy, a reakcja im szparczej pomyka ku niemu, tym pewniej, tym niechybniej przyspiesza sobie nieodzowny upadek. Jej dnie są policzone, piętno potępienia wypalone na jej czole.

Trudno odgadnąć, w którym akcie śmierć ją zaskoczy, jednak z pewnością prawie wnioskować można, że nie w trze­cim, bo drugiego dokonać nie potrafi, a nie może go wstrzy­mać, poprzestając na pierwszym.

Pacyfikacja Francji, oto szkopuł monarchizmu i reakcji: wyminąć go nie sposób; Francja nie pozostanie wpół demokratyczną; demokratyczna zaś prawdziwie, wnet by Europę pociągnęła za sobą. Monarchizm zna tę konieczność, lecz zarazem przeczuwa i ocenia ogrom niebezpieczeństwa. Dlatego ociąga się z jawnym wystąpieniem, choć wszystko od dawna ma pod ręką w pogotowiu, choć pacyfikację innych krajów poczytuje za rzecz prawie dokonaną; dlatego on woli naciskiem ubocznym i niewidzialnym, acz zewnętrznym, popychać reakcję francuską coraz głębiej a głębiej w bagnisko wsteczności, dla jakiejkolwiek, choć słabej nadziei, że Francja zabrnąwszy na oślep w plugawą głębinę, utopi w niej narodową cześć i wolność, a w zamian złowi koronę i z błota wydobędzie na wierzch.

Lubo ta królewskość byłaby tylko warunkiem reakcyjnej pacyfikacji i pierwszym do niej stopniem, przecież każdy dzień objawia coraz jaśniej zupełną niemożliwość odbudowania tronu na parlamentarskiej drodze, droga ta urwie się lada dzień i nic nie pozostanie okrom jawnego gwałtu.

Monarchizm rad by przyspieszył tę chwilę, nie przeto, aby ufał w jej skuteczność dla siebie, ale że stąd rokuje domową wojnę i lepszą, prawdopodobniejszą sposobność uporania się z Francją.

Przy tym żadna strona nie może czekać długo. Monarchizm wyczerpuje do dna ostatnie zasoby, reakcja widzi oczywisty a codzienny upadek swój w opinii, demokracja nie mniej traci, wypierana coraz bardziej z tak zwanych legalnych stanowisk. Wszyscy szkodują na zwłoce. Katastrofa potrzebna wszystkim musi być nieodzowną i bliską. Nie na lata ją obliczać, ale na miesiące – może na tygodnie.

A jako mnogie są wróżby, że drugi akt działalności reakcyjnej będzie jej grobem, tak równie rzecz pewna, że nawet pierwszy nie jest dokonany, owszem zaledwie powierzchownie rozpoczęty. Bądź co bądź, człowieczeństwo postępuje, żywotność ludów twarda, niepożyta. Przez ileż to wieków barbarzyńca potrącał nogą czcigodne gruzy Hellady, przecież krew Leonidasów[5] i Filopojmenów[6] zawrzała znowu w żyłach Kanarisów[7] i Botzarych[8].

Ludy europejskie miałyż by zapomnieć własnych, prawie wczorajszych dążności i czynów? Zmądrzałe doświadczeniem, zahartowane męczeństwem, nie są że one dzisiaj stokroć bliższe, stokroć godniejsze swobody aniżeli przed dwoma laty? Któż by wtedy pomyślał, kto by tuszył, że duchy Kamilów[9] i Decjuszów[10] ożywią tegoczesnych Rzymian; że oblubienica Adriatyku wstąpi w nowe, świetniejsze od dawnych śluby, z geniuszem demokratycznej swobody? Widzieliśmy cuda, słyszeliśmy, co od wieków słyszanym nie bywało. Nie był to łopot skrzydeł złowrogiego orła starożytnej Romy, ani ryk ochrzypły lwów św. Marka, nie był to żaden głos zamarłej przeszłości, ale głos młodociany odrodzonej i powstającej Italii.

Miałżeby teraz monarchizm zbudzać mniej wstrętu, mniej obrzydzenia aniżeli przed rewolucją lutego[11]? Cóż by mu zjednać mogło, nie sympatię, lecz przynajmniej obojętność ludów? Czy owa krew męczeńska, brocząca bruki miast zbombardowanych; czy zdradzane, rozpędzane sejmy, czy wolność druku odjęta; czy wymordowane tysiące bez braku płci i wieku; czy u węgierskich szubienic owe kościotrupy wiatrem kołysane[12], których dziadowie wyrzekli hasło moriamur pro rege nostro[13]. Dziś w ustach madziarskich język by skamieniał, nim by wybąknął podobne słowa. Dziś wszędzie i na zawsze królewskość ustąpiła Ojczyźnie.

Nie nam Polakom wątpić o ludach uciśnionych; nie nam pozory letargu i omdlenia poczytywać za śmierć rzeczywistą, mamy na to przykład wielki a własny.

Te chmury na europejskim podniebiu są to brudne a ostatnie wyziewy starego świata. Jak instynkt zwierzęcy odgaduje nawałnicę, tak ludy w politycznym przedburzu doznają mimowolnej niespokojności, bo dręcząca niecierpliwość umysłu rada by czas wyprzedzić, konieczności zajrzeć w oczy. Za onymi chmury świeci słońce zbawienia; wnet one rozpękną gromem, rozsypią się gradem i znikną bez śladu. Jak ziemia a słońce, tak ludzkość a prawda Boża są jedynie trwałe, nieskazitelne, wieczne; wszystko zaś co pomiędzy nimi – marne jest i znikome. Niestraszne więc przedburze, kiedy burza pożądana, kiedy wiemy, że po niej słońce zabłysnąć musi, kiedy pewni co nastąpi, nie potrzebujemy pytać: „Przebóg! co przed nami?”.

 

Stanisław Worcell (1799-1857), Hrabia, działacz polityczny, publicysta. Urodził się 26 marca 1799 r. w Stepaniu na Wołyniu. Uczęszczał do Liceum Krzemienieckiego. Należał do loży masońskiej. Wziął udział w powstaniu listopadowym, m.in. walcząc na Wołyniu (za co otrzymał Krzyż Srebrny Orderu Virtuti Militari), wybrano go też posłem na sejm powstańczy. Po insurekcji przebywał na emigracji we Francji i Anglii, będąc jednym z czołowych przedstawicieli środowisk radykalnych wśród wychodźców. Działał w Towarzystwie Demokratycznym Polskim, ale został z niego usunięty (po pewnym czasie powrócił do tej organizacji). Należał do grona założycieli Gromad Ludu Polskiego. Zmarł 3 lutego 1857 r. w Londynie.

Przedruk prezentowanego fragmentu za: [w:] S. Worcell, Co przed nami?, Paryż 1850, s. 3-10.

[1] Worcell odnosił się w swoim tekście do wydarzeń Wiosny Ludów – fali rewolucyjnych wystąpień, która przeszła przez Europę w 1848 i 1849 r.

[2] W 1848 r. wybuchła duńsko-niemiecka I wojna o Szlezwik, której stawką była przynależność państwowa księstw Szlezwik i Holsztyn (wówczas wchodzących w skład Związku Niemieckiego, powołanego w 1815 r.). Działania wojenne trwały do 1851 r. i nie przyniosły rozstrzygnięcia. Nastąpiło ono w wyniku II wojny o Szlezwik, zakończonej porażką Danii, niemogącej sprostać wojskom pruskim i austriackim.

[3] W maju 1849 r. doszło w Warszawie do spotkania Mikołaja I i Franciszka Józefa I, na którym zapadły decyzje dotyczące rosyjskiego wsparcia dla stłumienia powstania węgierskiego.

[4] Tj. monarchii lipcowej.

[5] Leonidas – król Sparty od ok. 490 r. p.n.e., znany przede wszystkim z bohaterskiej walki w wąwozie termopilskim, gdzie na czele swej armii wspartej posiłkami z innych państw greckich stawił czoła mającym olbrzymią przewagę liczebną wojskom króla Persji Kserksesa. Wskutek zdrady, Persowie zdołali ostatecznie przełamać opór obrońców – Leonidas poległ w walce.

[6] Filopojmen z Megalopolis (253-183/184 p.n.e.) – strateg Megalopolis, przywódca Związku Achajskiego, wygnany z rodzinnego kraju przez króla Sparty Kleomenesa III, toczył z nim walki. W 207 r. pokonał Spartę w bitwie pod Mantineją. Zginął otruty przez Meseńczyków.

[7] Konstandinos Kanaris (1793/1795-1877) – grecki działacz niepodległościowy, polityk, wojskowy, uczestnik wojny o niepodległość Grecji (1821-1822), w niepodległej Grecji dowódca i minister floty, sześciokrotnie premier (1844, 1848-1849, 1854, 1864, 1864-1865, 1877).

[8] Markos Botsaris (ok. 1788-1823) – grecki generał, bohater wojny o niepodległość Grecji, w której poległ.

[9] Kamillus, Marcus Furius Camillus (IV w. p.n.e.) – rzymski wódz i mąż stanu. Mianowany dyktatorem w czasie najazdu Galów (387 p.n.e.), pokonał wrogów i odbudował zniszczony przez nich Rzym, zyskując przydomek „drugiego założyciela miasta”. Jego osiągnięcia zostały wyolbrzymione przez późniejszą tradycję i legendę.

[10] Decjusz, Caius Messius Quintus Traianus Decius (ok. 200-251) – wódz rzymski, w 249 r. obwołany cesarzem przez wojsko, pokonał dotychczasowego cesarza Filipa Araba pod Weroną. Prowadził wielkie prześladowania chrześcijan. Poległ w walkach z Gotami.

[11] Nawiązanie do rewolucji lutowej, która wybuchła w lutym 1848 r. we Francji. Wówczas zmuszony do abdykacji został Ludwik Filip, upadła tym samym tzw. monarchia lipcowa, której miejsce zajęła II Republika Francuska, proklamowana przez Rząd Tymczasowy.

[12] Po stłumieniu powstania węgierskiego dzięki pomocy rosyjskiej władze austriackie represjonowały jego uczestników, m.in. 6 października 1849 r. w mieście Arad dokonano egzekucji dwunastu węgierskich generałów i jednego pułkownika. Tego samego dnia został rozstrzelany Lajos Batthyány – pierwszy premier Węgier.

[13] Słowami tymi – „Pozwólcie nam umrzeć dla naszego króla, Marii Teresy” – mieli zwrócić się we wrześniu 1741 r., w czasie wojny o sukcesję austriacką, przedstawiciele szlachty węgierskiej do Marii Teresy, od roku władczyni Węgier (przyszłej, od 1745 r., cesarzowej), gdy pojawiła się na sejmie w Preszburgu (obecnej Bratysławie). Wsparcie węgierskie nie było bezinteresowne – Węgrzy otrzymali w zamian za nie wiele przywilejów, zwłaszcza szlachta.