Główny żywioł demokracji polskiej

Seweryn Goszczyński

Seweryn Goszczyński

Seweryn Goszczyński

1801-1876, pisarz, poeta, rewolucjonista, działacz społeczny.

Ogólny widok naszej demokracji przedstawia dwa obozy; jeden z nich składa się z emigracji, drugi obejmuje Polskę. Czynności jednego i drugiego jakkolwiek są równie ważne dla sprawy i podobne do siebie pod pewnymi względami, wszakże pod innymi całkiem się różnią.

Seweryn Goszczyński

Seweryn Goszczyński

1801-1876, pisarz, poeta, rewolucjonista, działacz społeczny.

Demokracja emigracyjna, przez swoje położenie zaojczyste, pozbawiona wszelkich niemal środków materialnych i bezpośrednich z ludem stosunków, a natomiast używająca swobody pisarskiej, jakiej żaden naród nie ma, musi przestać na powołaniu rozwijania myśli demokratycznej środkami jedynie piśmiennymi; powołanie to jest wprawdzie ważne, jednak podrzędne w ogóle roboty demokratyczno-narodowej, równie jak jej czynności organiczne, ześrodkowania serc i umysłów emigracyjnych w myśli ludowej, związania ich w najściślejszą jedność, ujęcia w kierunek jednej woli i prowadzenia do celu wspólnego z krajem, w zgodności z tokiem robót krajowych. Demokracja tak działająca objawia się jedynie, przynajmniej do czasu, który jej otworzy inny zawód, jako stowarzyszenie literacko-polityczne. Powołanie demokracji krajowej jest bez porównania ważniejsze. Powinna ona być demokracją w całym znaczeniu tego słowa. Jeżeli emigracja może się uważać za korpus odwodowy w olbrzymiej obecnej walce myśli polskiej z pogańskim barbarzyństwem, to demokracja krajowa, zajmująca najważniejsze stanowisko, wobec nieprzyjaciela, pod najwścieklejszym jego ogniem, jest bezsprzecznie głównym, naczelnym zastępem potęgi narodowej, powinna być takim ze swego przeznaczenia, a może takim być przez konieczne swoje położenie, bo ma pod ręką swój żywioł, nie dosyć powiedzieć główny, ale jedyny – żywioł ludu. Przyswojenie tego żywiołu jest niezbędnym warunkiem życia demokracji, stąd zdaje się nam, że nie od rzeczy będzie rozjaśnić ten przedmiot kilkoma myślami.

Nim przystąpimy do rzeczy, chcemy przede wszystkim uspokoić obawę tych, którym przedmiot stosunków demokracji z ludem zdaje się być nazbyt drażliwy, aby go tak na jaśnią podnosić. Jakbyśmy ich słyszeli mówiących: „to publiczne wyznanie kompromituje demokrację, kompromituje lud, ostrzega nieprzyjazne nam rządy”. Potrzeba widzieć w tych rządach niezmiernie mniej rozumu i zdrowego sądu o rzeczach, niż go co dzień okazują, ażeby utrzymywać z sumiennym przekonaniem, że czekały naszego artykułu do wyjścia z mylnego wyobrażenia o demokracji, że dopiero nasz artykuł odkrył im ludowe jej drżenia. Wszystkie dotychczasowe roboty tajemnych związków nie powiedziały im już tego? Samo nazwanie demokracji nie jestże najwyraźniejszym ostrzeżeniem? Albo jeszcze raz, potrzeba mocno wierzyć w ich głupotę, aby im podsuwać przekonanie o takim braku rozsądku w demokracji, że sama nie wie, dlaczego tak się nazwała, czego się podjęła, co robić powinna, że powstała z jakiegoś uwidzenia, stoi na powietrzu, zakłada propagandę w dziennikarskich sporach o abstrakcję, nie ma przed sobą przyszłości, że wie o tym i ma się za demokrację. Nie, o taką ciemnotę umysłową ani rządy mogą posądzić demokrację, choćby z doświadczenia, ani demokracja rządy, takoż z doświadczenia. Nasza rzecz zatem nie narazi w niczym sprawy ludowej. Mimo to będziemy ją przeprowadzać z całą zręcznością dyplomatyczną, choćby dla zabezpieczenia się przeciw zarzutom złej wiary.

Wracamy do rzeczy. W dotychczasowym działaniu demokracji uderzają w oczy głównie dwie jej czynności, to jest: burzenie porządku szlacheckiego i nawracanie klasy oświeceńszej, co także poniekąd do dzieła wymienionego burzenia policzyć można. Czynności te wypłynęły koniecznie z okoliczności, w jakich się znajduje demokracja polska, a przynajmniej część jej grająca naczelną rolę, to jest emigracja demokratyczna; przy tym konieczne one były jako wstęp do dalszej roboty, niedostateczne jednak, gdybyśmy na nich tylko przestać chcieli. Klasa oświecona, w największej części złożona ze szlachty, może się cała za szlachtę uważać. Szlachta, wzięta najogólniej, jako instytucja, jest przyrodzoną nieprzyjaciółką demokracji takiej, jaką dziś pojmujemy. Jej nawracanie jakkolwiek było rzeczą konieczną, jest jednak możną do pewnego tylko kresu: doszedłszy tego kresu zostaje pracą podrzędną. Główną pracą jest spojenie się w myśli demokratycznej z ludem, a ludem nazywamy, idąc jedynie za chwilowym zwyczajem, część narodu najliczniejszą, część uboższą, na koniec część uciskaną dotychczas. Lud, i lud taki, o jakim mówimy, jest poza obrębem dotychczasowego porządku rzeczy, wchodzi do składu przeszłości demokratycznej jako jej część najważniejsza, stanowi podstawę jej budowy, jest więc przyrodzonym sprzymierzeńcem, a właściwiej, jakeśmy już powiedzieli, żywotnym pierwiastkiem demokracji. Oto celny powód porozumienia się z ludem.

Że jest najliczniejszą częścią narodu, że wchodzi do składu jego potęgi materialnej w stosunku najważniejszym, że jest źródłem zasobów narodowych, te wszystkie względy i tym podobne są tak uderzające swoją widocznością, że przestaniemy na samym ich napomknieniu, a przejdziemy do rzadziej zauważonych, do mniej uznanych, a jednak nie mniej ważnych jak pierwsze. Najpierwszy podobno między nimi jest ten, że demokracja bez ludu jest niczym innym więcej tylko szkołą rozprawiającą, utworem napowietrznym, zjawiskiem chwilowym, niemającym nic na swoje wzmocnienie, bo jej zastęp ludem tylko dopełniać się może niedołężnym wobec swoich przeciwników, którzy z przyrody swojego położenia społecznego władają wszystkimi siłami i zasobami narodu, a których przewagę potęga ludu jedynie może zrównoważyć i zniszczyć. Z powyższej uwagi wypływa koniecznie następna: lud zaniedbany od demokracji zostaje pod wpływem jej przeciwników, jest narzędziem biernym ich siły, i w każdej chwili na stanowczą szkodę demokracji użytym być może. Ta znowu, nad którą obszerniej się rozwiedziemy, jest jeszcze godniejsza uwagi: łączy się z nią zagadnienie zbrojnego działania. Demokracja zaniedbująca lud może być niepojęta przezeń w nagłej potrzebie. Roztrząśniemy to założenie przez odpowiedź na zapytanie następujące: czy można odłożyć demokratyzowanie ludu na czas powstania? Na pierwszy rzut myśli, zdawałoby się, że nie potrzeba jak kilka wierszy rewolucyjnego prawa, kilka słów rewolucyjnej władzy, przypuściwszy, że ta władza będzie w ręku demokratów, aby cały naród postawić na stopie urządzenia ludowładnego; ale czy można spuścić się na to z zupełnym bezpieczeństwem? Nie wątpimy ani na chwilę, że jak patriotyzm, tak demokracja żyją wiecznie w sercach naszego ludu i gotowe są objawić się w każdej potrzebie, ale wiemy także z doświadczenia, że ogrom jego ma niepojęte chwile czy ciemnego pojmowania, czy to obojętności. Czy taki stan jest winą samego ludu, czy tych, którzy chcą lud z niego wyprowadzić, na ten raz nie będziemy rozbierać; dosyć, że miewał miejsce, a zatem powinien wchodzić koniecznie w rachubę przyszłego powstania, bo znowu być może. Czy przemawiający do ludu znajdą w nim od razu tyle miłości, tyle zaufania ku sobie, aby pięknymi słowami niespodzianie rzuconymi, zyskali od razu jego wiarę? Czy te słowa będą dosyć jasne, dosyć silne w oczach ludu, aby go podciągnęły w danej chwili pod posłuszeństwo władzy rewolucyjnej? Czy nie rozsądniej przygotować lud do nich wprzódy, dać się mu wprzódy poznać, wprzódy z nim się umówić? Są to zagadnienia ważne dla ludzi rewolucji, a których rozwiązanie utrafi zawsze w myśl naszą: tego jesteśmy pewni.

Przechodzimy na koniec do myśli najważniejszej może. Demokracja dzisiejsza, jakeśmy to wyżej powiedzieli, z wielu koniecznych powodów, zwracała dotąd głównie swoje prace ku nawracaniu oświeceńszej części narodu, na niej głównie się opierała, przez nią głównie się utrzymywała, natura przeto jej roboty zmuszała ją iść do celu drogami więcej naukowymi jak prostymi, czerpać zapasy walki w zbrojowni bardziej europejskiej jak narodowej, trzymać się w sferze bardziej ogólno-naukowej jak polsko-gminnej. Tymczasem różnica między tymi dwiema sferami jest niezmierna, jak różnica między ludem niby nieoświeconym, mającym jednak wysoki rozum właściwy sobie tylko i wystarczający mu zupełnie, а klasą oświeconą, dlatego może tak zwaną, że ma dosyć przewrotnej wprawy do odziewania fałszów pozorem prawdy. Najzdolniejszy tutaj może się znaleźć całkiem bez zdolności do działania między gminem, może pokonać najbieglejszych rozprawiaczy z cudzoziemska, a nie będzie wiedział, o czym i jak gadać do ludu polskiego; nauka jego wykończona według wszelkich wymagań szkoły, może nie trafić do prostego przekonania, nie będzie miał umiejętności ludu. Ta jednak umiejętność jest konieczna, a nabyć jej nie można tylko między ludem. Ażebyśmy tym pewniej cel ten osiągnęli, nie miejmy się za jego nauczycieli, nie występujmy przed nim w roli mistrzów. Strzeżmy się tego. Byłaby to z naszej strony prosta zarozumiałość, ona by skrzywiła nasze powołanie, zaszkodziłaby mu niezmiernie. Nasze stosunki tego rodzaju z ludem nie są stosunkami nauczyciela z uczniem, ale z obopólną zamianą wiadomości. Bez wątpienia wiele mu nowego objawimy, ale więcej nauczymy się od niego. I w rzeczy samej, jeżeli ktokolwiek ma prawo do wielkiego nauczycielstwa, to lud. W jego rozumie źródło rozumu narodowego; głębia jego umysłu jest głębią wszelkiej wiedzy narodowej. O tyle jesteśmy mądrzy, o ile pojmujemy naród. Nam nie jego uczyć, ale uczyć się od niego. My wydobywamy tylko pierwiastki rodzime ludowej mądrości i przetwarzamy je stosownie do potrzeb ogółu, na bezpośredni jego użytek. Można by to porównać z robotą górników około kruszców, a jeszcze trafniej z działaniem naczyń krwistych w ciele organicznym: naczynia owe nie dają same z siebie soków żywotnych, ale je wyrabiają z żywiołów przez ogół ciała nabywanych; nie tworzą same z siebie życia, ale je zasilają. My jesteśmy tylko organami, wykładaczami wiedzy złożonej w jądrze narodowego życia, w chwili jego poczęcia się, a rozwijającej się z wiekami wzrostu, stosownie do potrzeb czasu.

Pierwszy przeto warunek naszego powołania czerpać w wiedzy ludu, drugi zaś przetwarzać tę naukę w posiłek odpowiedny jego istocie. Jednego i drugiego nie dopełnimy bez głębokiej znajomości ludu, a znajomości tej nie nabędziemy bez przeniknięcia do jego głębi. Tam dopiero, przez pożycie z nim, poznamy jego sposób zapatrywania się na rzeczy, jego złe i dobre skłonności, jego potrzeby, dojdziemy sprężyn jego serca, nauczymy się języka, który w każdej chwili otworzy nam jego pojęcie, zjedna miłość i zgodzi wolę jego z wolą naszą. Wtedy dopiero usiłowania nasze nie będę bezskuteczne, nadzieje pewne, przyszłość żyjąca, bo posiądziemy dwie wielkie korzyści: demokracja ustali się w ścisłym porozumieniu z ludem, oczyszczona zaś w ognisku wiedzy ludowej ze wszelkiej mieszaniny obcej, przybierze charakter czysto narodowy, objawi się jako pomazaniec ludu.

Jest to myśl według nas wielkiego znaczenia. Chcielibyśmy usunąć wszelki cień z jej oczywistości: rozjaśnijmy ją więc jeszcze jednym wielkim czynem historycznym. Co polskiej szlachcie dawało taką w przeszłości potęgę? Co ją złożyło w ognisko wielkości narodowej, tyle wieków takim blaskiem gorejące? Czy jej liczba, czy środki materialne? Ależ dzisiaj ta szlachta jest i liczniejsza i trzyma w swoich rękach masę bogactw narodowych, większą może jak dawniej. Czy siła młodzieńczej instytucji? Ależ wtedy cały naród miał młodość; i znalazłby zapewne dosyć siły do oparcia się pierwiastkowym zamachom szlachty. Czy ciemnota ludu? Ależ nasamprzód trudno dowieść, że lud był ciemniejszy dawniej jak dzisiaj, i owszem prędzej by można przypuścić zdanie przeciwne; potem, moc uczucia wolności niekoniecznie idzie na równi z rozwijaniem się rozumu; uczucie to jak w człowieku, tak w narodzie jest wciąż mocne, niezawisłe od stopnia oświecenia, w dziecku jak w mężu, w dzikim Czerkiesie jak w republikaninie północnej Ameryki. Cóż więc podniosło i utrzymywało szlachtę? Lud. Szlachta ówczesna była bliższa ludu, stanowiła z nim całość zgodniejszą, niż to jest dzisiaj. Świeższa pamięć jednego początku, żywsze uczucie związku familijnego z narodem, prostota obyczajów wspólnych, tożsamość cnót domowych, skłonności rodzinnych, wyobrażeń plemiennych, trzymały ją w związkach współżycia, jedności, miłości rodzinnej z resztą ludu, łagodziły jej ucisk, rozgrzeszały z nadużyć, jednym słowem, trzymały serce ludu otworem dla szlachty. Stąd potęga szlachty, bo się opierała na potędze ludu; stąd jej wielkość, bo jej dostarczała dusza całego ludu. Słabły one, gasły w miarę jak cudzoziemczenie się szlachty, tępiąc w niej uczucie braterstwa dla młodszych braci, dawało jej poczuwać nieznośniejszy coraz ciężar jarzma ucisku, a lud w zamian skupiał swojego ducha w oddzielną sferę, zamykał braterskie serce i stopniami wymykał podstawę swojego ogromu. Kiedy na koniec w jej miejscu nienawiść tylko zostawił, szlachta opuszczona runęła, zgasła, rozwiązała się jako ciało żywotne. Żyła więc przez współżycie z ludem, oddaliwszy się od niego w nic poszła. Ten przykład powinien być tym wymowniejszy, że jest historyczny i narodowy.

 

 

*  *  *

 

Poprzedzający nasz artykuł zakończyliśmy ogólnym uznaniem potrzeby gorliwego i mądrego działania pomiędzy ludem. W rzeczy samej, w tym zakończeniu zawiera się całkowita myśl nasza; ktokolwiek zastanowi się nad nim, potrafi z niego wyprowadzić wszystkie pobudki do działania, o jakim mówimy, i wszystkie jego warunki. Że jednak wyrażenie za ogólne, jakiego tam użyliśmy, nie wszystkim pojętne być może, uważamy za użyteczne rozwinąć je cokolwiek; a to nam także da sposobność dopełnić poprzedzający artykuł, już to dotknięciem niektórych szczegółów jego z innej strony, już to dodatkiem nowych.

Będziemy się trzymali naturalnego podziału zasadniczej naszej myśli na dwie części i nad każdą zastanowimy się z kolei; a naprzód co się tyczy gorliwości w działaniu. Tu jest miejsce rzucić kilka słów nawiasowych względem stanowiska, z jakiego chcemy być słuchani. Nie pojąłby ten prawdziwego naszego zamiaru, kto by myśli tak w tym jako i poprzednim artykule zawarte chciał uważać za coś innego jak za rady, za proste napomknienia. Tak jest, niesiemy jedynie porady, jakie nieść każdy ma prawo, gdy chodzi o przedmiot tak ważny; naprowadzamy jedynie uwagę narodu na tę jego ważność. Roztrząśnięcie naszych zdań, zastosowanie się do nich, zostawiamy sumienności i rozsądkowi tych, do których to należy, stosownie do położenia, w jakim się znajdują, do nagłych potrzeb narodowych, do usposobienia narodowego i tym podobnych względów.

Wracamy do rzeczy.

Przez gorliwość w działaniu rozumiemy pośpiech i wytrwałość, nierozłączne od siebie ani na chwilę, a naprzód pośpiech.

Wiara w życie Polski, wiara ślepa, powinna dzisiaj być niezaprzeczenie panującą w duszy każdego Polaka, głównym żywiołem jego życia; Polak niemający dziś tej wiary, zginął już na wpół dla ojczystej sprawy, stoi na większej połowie drogi ku zupełnemu odstępstwu; ale ta wiara wspomniana nie powinna być kwietyzmem. Lepsze tysiąc razy działanie na prostej rachubie oparte, jak owe bezwarunkowe spuszczanie się na opatrzność. Są rzeczy należące do opatrzności, których nigdy zrobić za nią nie potrafimy, są znowu inne sprawy, których załatwienie całkiem na nas spoczywa. Są to obowiązki, powinności naszego ziemskiego bytu, warunki życia, pod którymi żyć nam pozwolono, aniołowie stróże naszych sumień, prawa do lepszej przyszłości, albo długa klątwa na naszej pamięci; za które, jednym słowem, sami jesteśmy odpowiedzialni przed potomnością, bez wolności odwoływania się na opatrzność, na wiarę w opatrzność, bo do ich spełnienia dostatecznymi opatrzono nas władzami. Taką powinnością naszą dzisiaj jest przywrócenie Polski, takim obowiązkiem jest pracowanie dla niej. Polska nie jest to świat czysto duchowy, mistyczny, nadziemski; Polska jest to zbiór pewnej liczby ludzi na pewnej przestrzeni, jest to ciało, jak człowiek żyjące na ziemi pod warunkami ziemskimi, o tyle o ile jej ciało żyje: nie da się posiąść jak stan duchowny pobożnymi myślami, dobrymi chęciami, przychylnymi życzeniami, wiarą martwą, chociażby najszczerszą, działaniem jedynie moralnym; potrzebuje ona jeszcze przez swoją stronę materialną, żywiołów materialnych, czynności jedynie do sfery ziemskiej należących. Nieprzyjaciele nie zdołali dotąd jej zniszczyć! Prawda. W tym dowód wielkiej potęgi ducha, ale objawienie się tego ducha było zawsze przez ciało, nie stanie ciała, duch zniknie. A wszelkie ciało zniszczyć można, choćby to ciało było narodem. Małoż mamy narodów umarłych? Wracając do Polski, jestże ona dzisiaj tym, czym była dawniej? Nie może im dalej, tym bardziej niknąć? Niezawodnie, cokolwiek powiedzieliśmy, jest jak najprawdziwsze i widoczne: przyznajemy to sami; dziwne może wyda się komuś, żeśmy nawet usiłowali dowodzić co pewne; ale w dzisiejszym zawichrzeniu naszego umysłu nie ma prawdy, która by nie trafiła na swoich niedowiarków, dlatego nie przekreślimy, cośmy napisali; przeciwnie, opieramy się na powyższym, jako na głównej pobudce do spiesznego działania wszystkimi sposobami dla Polski, kładąc na pierwszym miejscu wzmocnienie jej ducha potęgą ludu. Tam najmocniejsza i zarazem najsłabsza jej strona; najmocniejsza, kiedy ją do przyrodzonej siły przyprowadzić nie zaniedbamy; najsłabsza, kiedy zostawimy nieprzyjacielowi dowolne z niej korzystanie. Nic oczywiściej nie mówi, jak postępowanie samych że nieprzyjaciół. Jedni z nich tępią szlachtę, to prawda, drudzy lekce ją ważą, ale wszystkich główne usiłowania są na lud zwrócone. Tę cechę każdy czyn ich nosi. Ludu całego zniszczyć nie można, więc go nie niszczą, ale ujmują, oddzielają od szlachty, zaszczepiają w nim powoli obojętność dla ojczyzny, napawają powoli duchem obcym. Nie powinno to nas wstydzić, a razem uczyć, że niektórzy z nich, choć wrogi, choć obcy ludowi, więcej dobrego zrobili mu w kilkudziesięciu, w kilkunastu latach, jak my, przez całe wieki, współbracia tego ludu, współchrześcijanie. I jesteśmy pewni, że jeszcze zrobią więcej: szczerze czy nieszczerze, poczciwie czy niepoczciwie, mniejsza o to, dość, że Polska na tym traci. Wierzymy, że przenarodowienie ludu choćby największymi łaskami nie jest łatwe, a całkowite może niepodobne, ale czyż powinniśmy spuszczać się na tę wiarę i zaniedbywać dzisiaj tego, co zrobić możemy i powinniśmy. Nie ma tu czasu do stracenia; po zmarnowaniu tylu wieków, każda dziś chwila ma wartość wieków. Ale na nic pośpiech, jeżeli rozpoczętego przezeń dzieła nie będzie prowadzić dalej, niezmordowana, niezrażona wytrwałość, męstwo, poświęcenie; jednym słowem, gorliwość. Dzieło nieskończone można uważać za niezaczęte, zwłaszcza w robotach tego rodzaju. Alboż ta myśl o ludzie jest nowa? Alboż nie rozpoczynano pracy około niej? Że nigdy jednak nie doprowadzono do zupełnego końca, wszystkie więc roboty zostały z czasem bez żadnego śladu. Za nic znowu gorliwość w działaniu bez roztropności. I pośpiech i wytrwałość nie są jeszcze jedynymi warunkami pomyślnego działania.

Powiemy śmiało: lepiej nic nie robić, jak źle robić. Nieczynność może być niekiedy snem, snem posilnym, ożywczym, ale krzywe działanie wprost marnotrawi siły wewnętrzne i sprowadza oddziaływanie zewnętrzne, a w jednym i drugim razie wspiera dzieło zniszczenia tego, co chce zbudować. Pocieszamy się męczennikami. Bez wątpienia, chwała męczenników jest święta, cześć dla nich powinna być bezwarunkowa; ale męczeństwo samo przez siebie nie zawsze zbawia sprawę. Nie było zmarłej dziś religii, która by nie miała swoich męczenników. Męczeństwo zatem powinno mieć swoje granice, tam gdzie się zaczyna bezpłodny mistycyzm, a nade wszystko w działaniu politycznym. Jego sfera jest mocno rzeczywista. Jakkolwiek przeto pośpiech i wytrwałość są konieczne w robocie z ludem, mimo to mogą się uważać raczej za pomocnicze: a przewodnikiem ich powinna być najwyższa oględność na wszystkie strony. Miejscowi najlepiej to sami czują, wszakże ośmielamy się przyjść im w pomoc z kilkoma ogólnymi uwagami.

Przede wszystkim wypada porozumieć się względem wyobrażenia o propagandzie. Ażeby to wyobrażenie było prawdziwe, powinniśmy nasamprzód wyszukać w potrzebach dzisiejszej Polski, jaka rola na lud koniecznie wypada; po wtóre, rozpatrzyć się z zimną rozwagą w rzeczywistym jego obecnym stanie. Pierwsze zagadnienie dawno już rozwiązane i zapewne w myśl wszystkich: przyspieszyć objawienie się myśli demokratycznej w potędze ludu polskiego; oto najbliższy cel propagandy. Pozostaje drugie: jaki jest dzisiaj rzeczywisty stan ludu? Propaganda ludu jestże to samo, co propaganda szlachty? Możnaż ja prowadzić tym samym sposobem? Bynajmniej. Różnica pomiędzy nimi jest tak wielka, jak różnica pomiędzy stanem i położeniem szlachty a położeniem i stanem ludu. Dosyć porównać obie części narodu, dosyć na sam lud spojrzeć. Lud nasz nie umie czytać; lud nasz jest pod czujnym okiem i ustawicznym wpływem naszych nieprzyjaciół zewnętrznych i przeciwników wewnętrznych. Co większa, lud nasz z najlepiej prowadzonej propagandy nie potrafi korzystać, dopóki trwa obecny stan Polski; nie potrafi odzyskać praw swoich w Polsce tak ujarzmionej, jak jest dzisiaj. Dla ludu więc naszego najważniejszym, stanowczym słowem propagandy, czyn powstania.

Z powyższych uwag wypływają wszystkie przepisy rozumnego z ludem postępowania, a wszystkie można objąć trzema głównymi rozdziałami; co potrzeba robić? jak robić? i kto ma robić? Przepraszamy za tę systematyczność, która wielu czytelnikom może się wydać za suchą, my nie możemy jej odrzucić. Niezdolni wyczerpać naszej myśli, chcielibyśmy przedstawić ją w całości jak najjaśniej, jak najporządniej, ażeby czytelnicy tym łatwiej dopełniali ją tam, gdzie my zmuszeni jesteśmy przestawać na samych napomknieniach.

Co dziś mamy robić? To co potrzeba i można. Potrzebę określa najbliższy cel naszych prac narodowych, naszego polskiego życia, to jest: powstanie; naturę zaś roboty, granice jej możności, widzimy w wielorakich względach na obecne położenie naszego ludu. Nie są tu podrzędne sobie ani potrzeba możności, ani możność potrzebie, są one raczej dwoma wskazówkami, bez których nie ma zegara naszego działania politycznego. Idąc nimi przeto krok w krok, widzimy dowodnie, że jakkolwiek nie ma silnego powstania bez przypuszczenia ludu do życia publicznego, kiedy jednak przypuszczenie to przed powstaniem jest niepodobieństwem, musimy dzisiaj ograniczyć się na takim tylko przygotowaniu ludu, aby to życie pojął, zapragnął go, a tym samym zapragnął powstania. Tym sposobem właściwa propaganda będzie dopiero w czynie rewolucyjnym otwarcia ludowi szranek świata publicznego, a dzisiejsza jedynie wstępem, przygotowaniem do niej.

Ktokolwiek dobrze pojął myśl powyższą, ten łatwo przyzna za konieczne jej następstwo, co powiedzieć mamy, i równie łatwo sam z siebie dopełni, co my pobieżnie tylko dotkniemy albo może i opuścimy.

Jak robić? Jest to zagadnienie w ważności swojej nieustępujące pierwszemu, a w rozwiązaniu swoim takiej obszerności jak działanie, takiej rozmaitości jak rozmaite są okoliczności działania. Żadna teoria, żadna instrukcja nie obejmie wszystkich prawideł, jakie się stąd wywijają; są wszakże pewne główne warunki, gdzie się ten tłum szykuje, celniejsze pomiędzy nimi wytkniemy.

Najpierwsze miejsce trzyma tu skrytość działania. Ta skrytość leży po największej części w zręczności. Cała zaś zagadka tej zręczności – wejść z ludem w stosunki tak zwyczajne, tak przyrodzone, żeby nie ściągnąć podejrzenia najczujniejszych policji, żeby najsroższy despotyzm nie znalazł pozoru do ich tamowania; propagować więcej czynami jak słowem, na koniec wyszukiwać przede wszystkim organów propagandy pomiędzy samymże ludem, aby tym sposobem zacierać jak najprędzej ślad głównego jej źródła.

O ile skrytość jest ważna jako warunek propagandy, o tyle język, a raczej duch propagandy jest ważny jako jej istota. Duch propagandy wypływa z koniecznych potrzeb Polski, a nagina się do względów na jej obecne położenie. Duch jest tu dziełem owej konieczności i możności, o których mówiliśmy wyżej. W tym miejscu dotkniemy jedynie ducha propagandy ze stanowiska potrzeb narodowych. Najwidoczniejszą z nich jest podnoszenie narodowości polskiej. W jej uczuciu mocniejszym lub słabszym leży chwila odrodzenia się Polski. Jest to praca ważna a nietrudna, między takim jak nasz ludem. Jego cała istota, całe życie, cały świat są czysto narodowe, ale ta narodowość przez byt jego dotychczasowy zostaje poniekąd bierną, trzeba ją zamienić w czynną. Wejdzie zaś w tę czynność przez coraz większą miłość ku wszystkiemu co polskie, z jednej strony, a z drugiej przez coraz większą nienawiść ku nieprzyjaciołom Polski.

Miłość ojczysta, rodzinna, plemienna, uczucie braterstwa polskiego jak najrozciąglejsze, powinny być najbliższym celem propagandy i głównym piętnem jej ducha i języka. Stoi tu wprawdzie na wielkiej zawadzie stosunek szlachty do ludu. Тen stosunek jest tego rodzaju, że już wiele złego wyrządził sprawie narodowej, i będzie wyrządzał, jak długo trwać będzie, a zatem rozdział sercowy między jedną a drugą częścią narodu nie może zupełnie upaść aż ze zniknięciem jego przyczyny: wszakże przez wzgląd, że nasi nieprzyjaciele korzystają także głównie z tego rozdziału, że mamy jedną część narodu, gdzie praca wynarodowienia nie jest tak trudna, jak w plemieniu czysto polskim, że nienawiść wszelka jest ze swojej przyrody siłą jedynie burzącą, że dzisiaj chodzi nam głównie o skupienie i urządzenie całej potęgi ducha polskiego przeciw uciskowi zewnętrznemu, miarkujemy tak roztropnie nasze postępowanie, ażeby całą nienawiść ludu zwrócić głównie w stronę nieprzyjaciela obcego, a domowe nasze zajścia postawić na stopie sporu domowego, rodzinnego, i rozstrzygać je w sposób, który by nie osłaniał słabej naszej strony w walce zewnętrznej. Nie ma w tym nic trudnego. Można być skrzywdzonym od brata, czuć swoją krzywdę, znać swoje prawa, a jednak czekać pory wrócenia do nich, cierpliwie, bez nienawiści, z uczuciem należnym bratu i główne usiłowania zwracać tam, skąd zagraża wspólna szkoda i zniszczenie praw droższych, świętszych dla każdego, niż mogą być prawa pewnej osoby, a nawet pewnej części narodu. Jak wszystkie prawa nasze o ile są prawami pojedynczych osób, wypływają z naszej powinności względem Polski, są jej dobrodziejstwami, są podrzędne tej powinności, tak równie wszelkie nasze spory o nie, powinny ustąpić pierwszego miejsca staraniu o Polskę, czyli interesy pojedyncze jednemu ogólnemu interesowi. Mówiąc to, nie jesteśmy w sprzeczności ani z wyznawanymi przez nas zasadami, ani z przyjętym powołaniem pracowania dla ludu szczególnie. Nie odstępujemy przez to praw jego, przyłożymy się do ich odzyskania w pierwszej chwili sposobnej i dlatego chcemy, aby się wcześnie przygotował na to, ale czujemy także powinność pogodzić to powołanie demokratyczne z powstaniem Polaka. Przeciwna droga jest niebezpieczna choćby dlatego, że nieprzyjaciele zewnętrzni mogą jej także użyć, jak używali na swoją korzyść, gdyby nawet przyszło im osłonić się płaszczem przyjaciół ludu, powinna być przeto raz na zawsze wyklęta.

To podnoszenie narodowości przez połączenie wszystkich serc w miłości narodowej nie jest dostateczne; ażeby je dopełnić, potrzeba jeszcze związać wszystkie umysły w jednej wiedzy narodowej. Tu dopiero, można powiedzieć, jest właściwe pole dla nauki demokratycznej i zawód najcięższy.

Jeżeli w jakiej czynności, to w tej szczególnie potrzeba jak najgłębiej zbadać istotę ludu, spoić się z nim jak najszczerzej i zastosować do niego jak najściślej, tak duchem jak formą nauki. Pierwszym warunkiem tego zastosowania się jest odrzucenie wszelkich doktryn cudzoziemskich, które w dzisiejszych czasach posuwają naukę demokratyczną za kres rzeczywistości, a rozsiewane między ludem, zawichrzyłyby jego umysł, zmarnowałyby niejeden żywioł pożyteczny, tym szkodliwiej, że nigdy by się nie przyjęły w łonie ludu, i same by w końcu zgasły, jak owa zła iskra naszego przysłowia. Wszelki lud, a w szczególności polski, jest zawsze najsamodzielniejszą częścią narodu, częścią najnarodowszą, a tym samym najwstrętniejszą wszelkiej obczyźnie. Z drugiej strony łatwo do niego przylega to wszystko, co ma w sobie powinowactwo z jego duchem: każda myśl istotnie narodowa spływa się z jego myślą, jak płomień z płomieniem. Że myśl demokratyczna była od wieków w narodzie polskim i jest dzisiaj, to przyjmujemy jako rzecz dowiedzioną już gdzie indziej, i w każdym razie dowieść się mogącą; owo zatem jej powinowactwo z duszą polską jest w jej duchu; ale piętno tego powinowactwa powinno być jeszcze na jej formie. Przez ten wzgląd nauka demokratyczna powinna w objawieniu się swoim przyjąć formę, przez którą by dotykalnie wyradzała się z podań przeszłości ludowej, zapewniała ludowi przyszłość, obejmowała całe jego życie, zapuściła korzenie we wszystkie kryjówki jego serca, odpowiadała jego charakterowi, uświęcała zwyczaje, pobłażała nawet przesądom i słabościom, jednym słowem, ażeby mu była niejako rodzajem objawienia, nie w pojedynczej głowie, nie w obcej wyklutego, ale od wieków leżącego w duszy całego narodu, wykwitłego z wiary ojców. Inna myśl, w inny sposób przedstawiona, może wprawdzie wpłynąć na pojedyncze umysły, może je podnieść do pewnego stopnia nad ich zwyczajną sferę, ale nigdy całego ogromu polskiej rodziny nie wzniesie do wysokości dzisiejszych potrzeb i dalszego powołania Polski. Nie obwiniajmy ludu, jeśli czasem nie znaleźliśmy przychylnego przezeń przyjęcia dla naszej nauki, widać, żeśmy nie umieli jej przedstawić w sposób właściwy, widać, że zakryliśmy prawdę formą nierodzimą. Potrzeba tu mieć na uwadze nie tylko ogólny duch ludu, ale często miejscowe okoliczności, a nawet usposobienia pojedyncze.

Stąd najważniejszą częścią owego kaznodziejstwa nie jest nauka książkowa, ale głęboka znajomość ludu przez współżycie z nim, przez doświadczenie. Owo współżycie naucza takoż języka najwłaściwszego, najzrozumialszego dla słuchaczy. Jeżeli jednak i tu możemy dać ogólną radę, to nam się zdaje, że ten język powinien mieć wszystkie przymioty języka religijnego, to jest jego jasność, prostotę, szlachetność, spokojność, oświetlone najczystszą miłością. Wolelibyśmy jednak, aby najużywańszym językiem był język czynów. Pożycie z ludem, prowadzenie się zgodne z zasadami demokratycznymi, przykłady cnót domowych i publicznych, poświęcenie się dla cierpiącego ludu w jego sferze domowej, oto jest co najprędzej pojmie, co najpewniej pozyska jego miłość i zaufanie, i skupi go w zastęp demokratyczny około nauczycieli, a co się najłatwiej wymknie czujności nieprzyjaciół.

Niezbędnym na koniec warunkiem skuteczności całego tego działania jest jego zgodność na całej przestrzeni polskiej, czyli jedność. Nie można zabezpieczyć tej jedności bez wzajemnego związania się pewną formą, pod kierunkiem jednej, ogólnej myśli, to jest bez władzy i uległości dla niej. Wyobrażamy sobie wszelką władzę jako myśl pewną w najwyższym skupieniu jej potęgi, a zatem jako źródło i posiłek wszelkich sił pojedynczych. Przez władzę każdy pojedynczy członek jest silny potęgą całego ogółu pod każdym względem, równie pod moralnym, jak pod materialnym; stąd w porządku moralnym wszelkiej społeczności czy stowarzyszenia, przewaga powszechnej wiedzy nad wiedzą pojedynczą, czyli ład. Gdzie nie ma władzy, tam pomimo osobistej wartości pojedynczych, wichrzy ogółem bezład, a działanie wszystkich ma jedynie wagę działania pojedynczego, a zatem niedoskonałego, dopóki trwa rozproszenie: są tylko surowe materiały do budowy, nie ma jeszcze budowy. Demokracja z istoty swojej, ze swojego powołania, jest myślą urządzającą: apostołowie demokracji kłamaliby swojej nauce, gdyby pierwsi nie dali przykładu, uległości, poddania się swojej myśli, która o tyle tylko ma rzeczywistość polityczną, o ile jest uosobiona we władzy widomej.

W tym ogólnym rozwiązaniu dwóch pierwszych z porządku pytań, leży także rozwiązanie ostatniego, czyli odpowiedź na to: kto ma robić propagandę między ludem polskim? Czynności, któreśmy wymienili, względy wielorakie, których dotknęliśmy, wzięte pod najściślejszą rozwagę, wszystkie mówią, że takimi apostołami mogą być najwłaściwiej osoby miejscowe. To nakazuje bezpieczeństwo nauczycieli, bezpieczeństwo uczniów i na koniec bezpieczeństwo samejże nauki. Pominąwszy konieczną znajomość ludu i równie konieczną obecność wśród niego ustawiczną rozsiewców demokracji, co jest łatwe i podobne jedynie ludziom miejscowym, stosunki ich z ludem są tak w zwyczajnym porządku rzeczy, pod taką jego opieką i zasłoną, co większa, mogą mieć wszystkie pozory takiej konieczności, że żaden środek rządu, choćby najdzikszego, nie będzie zdolny im przeszkodzić, jak długo dobroczynność, przyjaźń, miłość chrześcijańska, cnoty chrześcijańskie, uczucia rodzinne, jednym słowem, ludzkość i religia nie będą ogłoszone za zbrodnie polityczne i karane jako zbrodnie. Prawda, że tym sposobem zamykają się do czasu szranki ludu dla apostołów emigracyjnych: przyznajemy to sami, nie smucimy się tym jednak. Emigrant jako emigrant ma inne obowiązki równie ważne, a objęte właściwą jemu sferą. Jego cnoty i przymioty apostolskie, gdy je posiada, są może potrzebniejsze w emigracji jak w kraju. Niech tylko spojrzy wokoło siebie z sercem apostolskim, a pewni jesteśmy, że znajdzie niemało pracy równie korzystnej i koniecznej, jak prace między ludem. Myli się, jeśli mniema, że zrobi w kraju, czego nie mógł zrobić w emigracji; że przyłoży się w kraju do panowania zgody, ładu, miłości, choć mu to w emigracji nie poszło. Nie! Co bierze za powołanie apostolskie, jest to po prostu niepokój ducha, zrażenie się pewnymi ludźmi, a może znużenie tułaczego życia, nie jest to pełność apostolskiego natchnienia. Niezdolny w emigracji, niezdolny będzie w kraju; zrobi tam więcej złego jak dobrego. Niech się nie zastawia Konarskim[1]. Na jednego Konarskiego, wieluż to nie Konarskich! Zostawmy więc krajowi, co kraj tylko może. Nasze dziś apostolstwo w przykładach miłości braterskiej, poświęcenia się, wytrwałości, na koniec w gotowości do poparcia naszej nauki orężem i do przyjęcia śmierci dla niej.

 

Seweryn Goszczyński (1801-1876), Pisarz, poeta, rewolucjonista, działacz społeczny. Urodził 4 listopada 1801 r. w Ilińcach. W 1820 r. przybył do Warszawy, gdzie przystąpił do Związku Wolnych Braci Polaków. W 1821 r. próbował dołączyć do powstańców greckich, ale musiał pozostać na Ukrainie, zabrakło mu bowiem środków na dalszą podróż. Kontynuował działalność konspiracyjną – także po powrocie do Warszawy w 1830 r. Był członkiem sprzysiężenia Piotra Wysockiego i uczestnikiem ataku na Belweder w Noc Listopadową. W czasie insurekcji walczył pod wodzą Józefa Dwernickiego, za udział w niej został skazany przez władze rosyjskie na śmierć. Po powstaniu zamieszkał w Galicji. Nie zaniechał działalności politycznej, współtworząc Związek Dwudziestu Jeden i Stowarzyszenie Ludu Polskiego. W 1838 r. osiadł we Francji. W latach 40-tych należał do grona zwolenników Andrzeja Towiańskiego. W czasem oddalił się od życia politycznego emigracji, borykał się przy tym z biedą. W 1872 r. zamieszkał we Lwowie, gdzie zmarł 25 lutego 1876 r. Jego twórczość zalicza się do szkoły ukraińskiej polskiego romantyzmu. Szczególnie znana jest jego powieść poetycka Zamek kaniowski (1828), nawiązująca do wydarzeń tzw. koliszczyzny (brutalnego wystąpienia chłopstwa na Ukrainie Prawobrzeżnej, skierowanego przeciwko szlachcie, duchowieństwu unickiemu i rzymskokatolickiemu oraz Żydom).

Przedruk za: Kilka rad o oswobodzeniu Polski, Paryż 1843, s. 50-89.

[1] Szymon Konarski (1808-1839) – działacz rewolucyjny, członek Młodej Polski i Stowarzyszenia Ludu Polskiego, podejmował próby spiskowe na wschodnich rubieżach dawnej Rzeczypospolitej, za swą działalność został stracony.